Czasem, jak już się uzbiera materiału
na wpis to nie bardzo wiadomo od czego rozpocząć. Czy od włóczki,
która w tym przypadku akurat wcale nie musi być po prostu kupiona,
tylko może mieć wcześniejsze życie. Czy od wcześniejszych
projektów, które dały pomysł, czy może w ogóle od tego, że
jutro idę wyrwać ósemkę, więc postanowiłam zamieścić
uśmiechnięte zdjęcie. Swoje.
Dawno temu kupiłam Mercan Batik
Himalaya w odcieniach różu z brązem – kolory przepiękne –
niestety jak zwykle, kiedy mam do czynienia z melanżami w motku
trafiłam na trzy supły i krańce farbowania. Do tego doszedł
syndrom za krótkiego szalika i nieszczęście gotowe.
Przez kilka
lat leżał niedokończony szalik wykonywany splotem peruwiańskim,
aż w końcu męska decyzja – spruty, zwinięty metodą nostedpinde czekał. Doczekał się tego lata kiedy kupiłam młynek.
Zrobiłam dla siebie takie kilka małych
pęt. I dwa tygodnie temu zarzuciłam je na siebie idąc do
Czekoladziarni. Nie spodziewałam się, że wywrą na dziewczynach
takie wrażenie!
Natychmiast poleciałam więc do sklepu
IMIS, gdzie jak na zamówienie czekała nowa dostawa tych właśnie
wypróbowanych włóczek. Zabrałam się więc do roboty. Wszystkie
użytkowniczki młynka wiedzą jak irytujące jest zbyt częste
przewijanie ciężarka, dlatego postanowiłam wykorzystać
prawdopodobnie ostatni łikend (Łikend ostatnio grał w Gliwicach,
ale coś nie dałam rady. Ooo!) w domu z wewnętrzną otwartą klatką
schodową – ja ciągle w trakcie przeprowadzki powrotnej.
Pierwsza kolia nie wzbudziła
powszechnego zachwytu wśród domowników. Była po prostu za długa.
Dlatego już w Gliwicach przewinęłam ją i zrobiłam z niej pęta.
To chyba pierwszy taki przypadek w historii tego bloga, że pokazuję niewręczoną jeszcze rzecz. Może świat się nie zawali.
Aby uniknąć tego błędu przy
czerwonej przemłynkowałam od razu cały motek. Następnie wykonałam
splot na właściwą długość i postanowiłam odciąć odpowiedni
kawałek.
O pomoc w zrobieniu zdjęcia poprosiłam
Tatę. Spojrzenie z zewnątrz uświadomiło mi, że wcale nie muszę
przecinać całego sznurka, a wystarczy jedynie pętelka.
Tak właśnie zrobiłam. Dzięki temu z
całej reszty przemłynkowanego motka mogłam wykonać zamotki. Ale
nijak nie potrafiłam ich na sobie sfotografować.
Myślicie, że to stare zdjęcie? Nie.
Jestem na tym kalendarzu, bo to relacja z wyprawy na Zawiszy Czarnym
i dlatego pewnie powisi jeszcze trochę w naszym domu, zwłaszcza, że
co jakiś czas jest aktualny. Razem z zabiczkami na muchy i
identyfikatorami ze SLOT Art Festivalu. Są tam też marynarze z meksykańskiego żaglowca.
Zamotek trafił do Marioli, która
zgodziła się zapozować do zdjęć.
A zaraz w następny poniedziałek
powstał kolejny zamotek będący tym razem syntezą zwykłych
zamotków ze splotem zastosowanym w koliach.
Jeśli ktoś miałby wątpliwości co daje najlepsze natchnienie do pracy to czekolada. Czasem wystarczy Brownie, ale musi być z prawdziwą czekoladą.
To cały motek włóczki, i w dodatku pozostał w jednym kawałku.
Ewo, niech się dobrze nosi!!
Trzymajcie za mnie jutro kciuki, ojej to już dziś!!
Trzymam kciuki za wizytę u dentysty - będzie dobrze i już za chwileczkę będzie po wszystkim.
OdpowiedzUsuńZamotki cudowne. Te kolory... Zachwycające masz pomysły.
Pozdrawiam serdecznie.
Och jak to miło. Zamotki są "przefajne".
OdpowiedzUsuńZachwycam się i podziwiam.
Serdecznie pozdrawiam:)
Trzymam kciuki - będzie dobrze - wiem z własnego doświadczenia.
OdpowiedzUsuńA zamotki - piękne.
Iza D.
zamawiam zamotek czarno-czerwony:) co u Ciebie? stęskniłam się...
OdpowiedzUsuńGratuluję ślicznych zamotków!
OdpowiedzUsuńI współczuję usuwania zęba.
Ból bólem, ale inny aspekt...
Po drugim porodzie straciłam jeden ząb i strasznie to przeżyłam.
Czułam się jak stara babcia, co to jej coś muszą amputować.
Teraz żyję już bez tego zęba jakieś 2,5 roku i daję radę ;)
Myślę że poszło wszystko dobrze - super produkcja !
OdpowiedzUsuń