Jeśli odwiedzacie mojego bloga po raz pierwszy, już z nazwy można wywnioskować, że robię na drutach znaczy się sztrykuję. Całkiem często łapię się za szydełko - również tunezyjskie.
Jeśli bywacie tu czasem wiecie, że łączę techniki dziergane w różnych konfiguracjach i nie bronię się przed szyciem. Jeśli znamy się osobiście możecie wiedzieć, że spróbowałam wiązania filetu i koronek klockowych. Techniki papiernicze jak scrapy, decupaże i inne pergamono też nie są mi obce.
Konsekwentnie i niezmiennie broniłam się jednak przed frywolitkami.
Nie pomagały namawiania
Voalki, chociaż nawet zorganizowałam
warsztaty - to nie wystarczyło dla mnie miejsc.
Już nawet miałam kupione czółenka i tak sobie leżały i leżały...
Aż kilka
spotkań robótkowych temu, najcudowniejsza na świecie moja adoptowana Krysia, wzięła mnie za łeb dała do ręki igłę i kazała robić. No to robię
Podejrzewałam, że muszę już zacząć, bo wielkimi krokami zbliża się I Komunia mojej chrześnicy.
W ciągu tygodnia wykonałam wszystkie elementy
wianuszka - jakże by inaczej autorstwa Voalki.
Ale jeszcze ich nie pokażę żeby nie spalić.
A skąd taki tytuł posta?
Otóż moja chrześnica jest moją bratanicą. Ponieważ zaznajamiam ją z technikami, którymi wykonuję dla niej różne rzeczy (żeby nie pomyślała, że je kupuję) do parku na wspólny spacer zabrałam igłę i supłałam przy bracie węzełki. Tym razem dla Oli ważniejsze były kasztany, ale brat wpatrywał się w moje dłonie jak sroka w gnat, po czym stwierdził:
"Jestem dla ciebie pełen sarkastycznego podziwu!"
Następnego dnia przebiegł maraton z czasem 3:40:00.
"Sarkastyczengo podziwu, powiadasz?"
A jakby tego było mało dziś dostałam zdjęcia mojego Wujka, który w 30 lat temu wykonał na drutach sweter, a teraz odświeża sobie umiejętność sztrykowania. Zupełnie nie wiem czemu nie zabrał sweterka na Kilimandżaro.
Miłego tygodnia,
B.